Grek na studniówkę
- Europejczycy mają zegarki a Grecy mają czas,
powiedziała Baśka-Danka i nie musiała
długo czekać na naszą reakcję. Wystarczyło się odwrócić, przywołać obrazki z
wczorajszego wieczora i przedwczorajszego i z poniedziałkowego wczesnego
popołudnia i już. Wybuch śmiechu. Cha! Cha!
Wokół: Yia mas! Yia
mas! I stuk kieliszkiem i patrzymy w oczy, bo Grek jak mówi na zdrowie to nie
przewala gałami nie wiedzieć gdzie, tylko patrzy w oczy. Każdy tu filotimo,
gościnny, uśmiechnięty, szczodry.
Tankujemy benzynę. Grek się cieszy, bo rachuneczek spory.
Aha, i jeszcze coca-cola. Ruch ręką nie pozostawia wątpliwości. Cola poza
rachunkiem. Czy widział ktoś coś takiego w Niemczech, Austrii, Polsce? Może
ktoś widział, ale ja nie.
Pytamy przystojniaka w tawernie. To znaczy Baśka pyta, w
końcu żona Greka. Daleko stąd do Meteor? Patrzy spod ciemnych, gęstych brwi
(koleżanko Agaty, ten nadawałby się na studniówkę jak nic) ani drgnie śniada
powieka. 80 kilometrów, mówi po prawie angielsku by każdy zrozumiał. Super, no
to nie można nie jechać!
Baśka: a skąd powiedzenie nie bądź taki Grek? Hm? On gó…
wie, ale w życiu się nie przyzna, bo co z niego byłby za Grek? Sprawdzamy. 360km.
No, ale zostawmy przystojniaka, w końcu to kelner od tzatzików, ostrej
papryczki na oleju, sardeli i czego tam jeszcze, a nie informacja turystyczna.
Jedziemy i tak.
W nocy wracamy. Głupio nam. Trochę taki wyjazd na
zaliczenie. Bo nie zwiedziliśmy, nie weszliśmy. Najpierw przerwa w zwiedzaniu,
potem szybko zamknięte, w międzyczasie deszcz, trzeba przeczekać. Ale mijają
dni. Wcześniejszy niedosyt ustąpił już przynajmniej u mnie, wszechogarniającemu
wrażeniu, że widzieliśmy coś, czego opisać się nie da.
Tylko wyobraź sobie
Pan czy Pani, tak to ujmę naparstek mojej babci, taki stalowy, szary, gładki i
wyślizgany. Niech bym czarodziejskim ołówkiem z bajki, pod takim właśnie
tytułem, wyciągnęła ten naparstek do nieba na 613 metrów. Ale żeby ręka nie
zadrżała, no może poza jednym czy dwoma razami. Ręka musiałaby prowadzić ołówek
pionowo, bez odchylania w lewo czy w prawo, bo wtedy wyjdzie nam miednica
przekreślona na metce, że nie wolno ręcznie prać. No i sięgamy tym wzrokiem w
górę, sięgamy, żadnej rośliny nie możemy dostrzec, błyszczy się w słońcu szara
skała, tylko ptaszyska wydziobały, a może wody wyżłobiły poziome, podłużne
otwory, a tak to nic tylko skała, łysy pal, obła szyna, konar starego platanu przecięty
tuż przed rozwidleniem.
Są też skały
pomarszczone, jakby już nie miały siły dalej prężyć się ku niebu. Wyglądają, jakby
od czubka z nadmiaru kruszywa, które co dopiero nie umiało się oprzeć słońcu
zamieniając się w gęstą maź, opadały, zsuwając się równiutko wzdłuż krawędzi
tworząc wystające pierścienie wokół skały.
I gdy głowa już
zadarta tak wysoko, że świeża spiekota na szyi odczuwana, jakby ktoś nożem
kroił równiutko pewną ręką biały chleb do obiadu najpierw opieczony, to
pokazuje się ten widok.
Ten widok skalnego lasu, skalnego miasta, wiszących
klasztorów, ten fenomen geologiczny.
Podobno Bóg chciał dać ludziom, którzy pragnęli być bliżej
Niego taką możliwość, wiec cisnął kamieniami na ziemię i rozkazał im zawisnąć w
powietrzu. Może tak było, może nie. Ale coś boskiego w tym miejscu jest na
pewno. Bo mimo turystów, zmęczenia długą podróżą, każdy z nas odczuwał spokój
tego miejsca, dostojność, wyjątkowość. Myśli krążyły wokół mnichów, ich zwyczajów,
ascezy.
Jechało się i jechało. Na szczęście Dobrodziej nie
przepłacił tego zdrowiem.
Jak kto może to niech jedzie. Warto.
Bo jest tak. Jest do du… dajmy na to. A ja co? A ja w
Egejskim pływam. Rybki sobie liczę. Na wodzie leżę na pleckach, żeby się nie
przepracować. Chmurki sobie na kształty przerabiam. Nie ma mnie tu. Tam jestem.
Nie wiem jak długo jeszcze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz