niedziela, 4 sierpnia 2013

Zielono mi

Dobrze, że dałam się namówić. Spakowałam i przyjechałam, leżę i odpoczywam.
Już godzinę, a może dwie. Ktoś kręci się po kuchni, widzę przez otwarte okiennice. Zielone. Boże, okiennice. Jakie to romantyczne. Zupełnie jak w Marzyszu, na naszej działce, nie tak dawno.
Będzie ryba w sosie koperkowym. Sama to wymyśliłam. Sama zrobię ten sos. Mój ulubiony i zawsze wychodzi.
Jest tak błogo.
Musi być błogo.
Ptaki śpiewają. Trochę mi ich żal, bo Lucky Man (kto tak głupkowato nazwał tego kota?) uwielbia ptasie mięso i nie można go przekonać, że od kilku lat jest tylko domowym kotem karmionym whiskasem.

Patrzę w niebo. Niebieskie. Chyba sprawdzi się pogoda.
Ale w głowie jeszcze chmury i zawierucha. Tyle spraw czeka w kolejce na rozwikłanie i decyzje. Zrobić tak, żeby wszystko było na swoim miejscu. Żeby było jak trzeba. Bo sprawy powinny być poukładane, cele wyznaczone, konsekwentnie pilnowane. Inaczej chaos i wymyka się czas spod kontroli. Jeszcze bardziej.
Leżę na środku trawnika, tu gdzie najwyższa trawa i nucę za Marylą coś o gruszy i dowolnie wybranym boku.
Nie pomaga.
A przecież sprawy rodzinne tak dobrze się układają. Jak dobrze, że pojechaliśmy z Mamą do tego Instytutu i że to nie to.  Że wszystko dobrze, a podejrzenia zostaną tylko blednącym drukiem na skierowaniu, jako dowód przezorności lekarskiej, za co zresztą chwała tej lekarce i cześć.

Znowu gdzieś wpadam w dół z tymi swoimi myślami. Nawet dzisiaj, nawet na tym pikniku, w tej trawie. Nawet gdy piwo jest zimne jak trzeba, a przede mną wolny dzień, co oznacza długie spanie. Jak dam radę.
Wiatr szumi tak przyjemnie. Zaraz siądziemy do stołu.
O czym to ja myślałam?
Muszę z kimś o tym pogadać, że wszystko wkoło takie pokręcone. Ale ludzie gadają, że milczenie jest złotem, więc pewnie z chytrości milczą i milczą.

Niebo dalej niebieskie. Nie ma jeszcze komarów. Chmury sklejają się i rwą. Dobrze byłoby zostać tutaj na stałe.
Słyszę, że mnie wołają. Szkoda, że nie leżę pod starą gruszą, schowałabym się za pniem.
A tak trzeba wstać. Otrzepuję koniczynę z ubrania. Że też musiałam założyć białe spodnie! Coś takiego! Chyba na złość sobie i z głupoty. I  kto będzie doczyszczał te zielone zacieki na nogawkach, a na pupie to już się nawet nie mówi. No kto?.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz